Media o nas
12
Nov

Kapitanem Borchardtem, ze śpiewem i muzyką - relacja z rejsu.

Zapraszamy do przeczytania relacji z październikowego rejsu na naszym pokładzie. My także - tak jak uczestnicy - dobrze wspominamy ten rejs.

Dziękujemy i zapraszamy w nowym sezonie.

poniedziałek, 22 października 2018

Monika Frenkiel

W październiku na Bałtyk? Chyba cię pogięło – tylko tak mogli zareagować koledzy z Tawerny na mój pomysł. A potem sobie chyba przypomnieli, że lubię zimno, deszcz i ogólną poniewierkę, raczej Svalbard niż Karaiby, co stawia mnie w szeregu osób kwalifikujących mnie do Tworek (czy też krakowskiego Kobierzyna). I tylko dodali z satysfakcją, że przemrozi mi to miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. A ja nie mogłam odmówić. Bo Bałtyk, bo fale, bo wreszcie Kpt. Borchardt. Tak, czekał mnie rejs na żaglowcu.

 

 

 

To nie było moje pierwsze zetknięcie ani z Bałtykiem, ani z żaglowcem. Pierwsze, w obu przypadkach, było za sprawą Zawiszy Czarnego. Rejs był wtedy harcerski, dużo roboty, bo młodzież na pokładzie trzeba było okiełznać. Choć bardziej przypominało to kolonię karną niż urlop  i tak poczułam sentyment. Tym razem uczestnicy pełnoletni a Darek Majewski, organizator, zapowiedział, że przede wszystkim będzie dużo muzyki. I trasa na Bornholm – tam, gdzie miałam być tego lata, ale z różnych życiowych względów nie byłam.

 

Gitary, gitary, wszędzie gitary

„Czego ja się boję/Chyba tylko tego

Że mi się odechce/Kompletnie wszystkiego

Że mi się odechce/Gadać i plotkować

Że mi się odechce/Płakać i żartować”

 

 

 

Ruszamy ze Świnoujścia. Darek mailowo koordynuje kto, z kim i kiedy, żeby było łatwo i sympatycznie. Miło, przywykłam, że raczej sama ogarniam takie rzeczy. Więc kiedy dzwoni do mnie Paweł, że jadąc z Brzeska zgarnie mnie z Krakowa a potem przesiądziemy się na busa jadącego ze Śląska – nie odmawiam. Zawsze to lepiej, jak ktoś przyjedzie po ciebie do środkowego pokoju. Chociaż nie powiem, żebym nie miała mieszanych uczuć na początku. Paweł zasypuje mnie lawiną słów a bus ze Śląska to…właśnie bus pełen Ślązaków. Z ich gadką. Ja po Śląsku potrafię powiedzieć, że „niy szczimia”, chyba nie pasuje…

Kiedy docieramy na miejsce okazuje się, że gitara Pawła bynajmniej nie jest jedynym instrumentem. Jest ich jeszcze kilka, nawet akordeon, jakieś brzękadła, harmonijki. Rzeczywiście, zapowiada się muzycznie, bo kolejna osoba, wchodząca z futerałem na pokład, raczej też nie ma w nim broni palnej… Towarzystwo jak się okazuje, w dużej mierze znajomi i przyjaciele, którzy spotykają się przy różnych okazjach, na rejsach i w górach. Trochę mi głupio, bo nie znam nikogo – do momentu, kiedy się okazuje, że znam bosmana Piotrka (nie ma to, jak mieć plusy na starcie), a potem jeszcze oficerów – Kasię i Adama. Adaś zresztą, znany w kręgach szantowo-muzycznych, przywozi ze sobą cały zestaw harmonijek i banjo a potem, przez cały rejs jest szczęśliwy jak prosiątko w kałuży, bo na pokładzie muzyka właściwie nie milknie. A jak któryś z muzyków się zmęczy, zaraz znajduje się zastępstwo…

Pierwszy wieczór kończymy zbiorowym oglądaniem siatkówki i zapoznawczym spacerkiem po Świnoujściu.

 

 

 

Zasady Zbieraja

„Czego ja się boję/Chyba tylko tego        

Że mnie pochowają/Nieogolonego 

I do Pana pójdę/Taki zarośnięty    

Popatrzą na górze/Powiedzą pieprznięty”

 

 

       

 

Obwąchuję Borchardta. Komfort nieporównywalnie lepszy niż na Zawiszy. Wygodne 2,3-osobowe kajuty, każda z łazienką, a w niej toaleta i prysznic. Toaleta normalna, nawet jak biały człowiek można wrzucić do niej zużyty papier toaletowy! (nie ma to, jak drobne radości). Załoga zgromadzona pod pokładem na śródokręciu i na dziobie, wchodzimy przez, jak to je potem nazywamy, „szafy”. Mesa wygodna, choć posiłki trzeba jeść w dwóch turach. Duża ulga po Zawiasie – zabudowana sterówka! Potem się okazuje, że jednak coś za coś – co prawda nie pizga złem, ale sterówka jest wyjątkowo „rzygliwa”. Choć na szczęście więcej niż mocne 5 nam nie powieje. Całość zadbana, widać, że ma jednego gospodarza a bosman Piotr włożył w nią „kawał serducha”. Ze stałej załogi, oprócz Piotra jest przesympatyczny mechanik Romek i nieco groźny na początku kuk, Leszek. Potem jego groźne pokrzykiwania z kambuza już budzą w nas radość, zwłaszcza, że nieustannie pomstuje, że nic nie jemy i zapasy zalegają mu w lodówce. Jemy, bo Leszek gotuje rewelacyjnie, te wszystkie pieczenie, sałateczki, jajeczniczki, zupki… tyle, że Lesiu gotuje jak dla flotylli żaglowców, a nie jak na jednego Borchardta.

Oficerowie to Inga, moi znajomi z Zawiszy Kasia i Adaś oraz Andrzej. Kapitanem jest Janusz Zbierajewski. Chodzący skarbiec żeglarskich historyjek i anegdot, także tych opowiadanych po śląsku, co nieco demotywuje naszych załogowych Ślązaków ;-) Kapitan na Kapitanie pływa od lat i zna go chyba lepiej niż własną kieszeń, co pokazuje przy każdych manewrach portowych. A zwłaszcza tym ostatnim, w nocy, w Świnoujściu, kiedy to wbrew obawom ekipy portowej przemyka się wykorzystując kilka minut przerwy w kursowaniu promów i barek, po czym obraca drugą burtą i błyskawicznie cumuje.

Kapitan Zbierajewski, zwany Zbierajem, podczas początkowego spiczu informuje, że co prawda jest na Borchardzie regulamin, ale on go nie zna, w związku z czym obowiązuje kodeks Zbieraja: ma być bezpiecznie i ma być miło. Ze względu na punkt pierwszy nie ma picia alkoholu na morzu. Ale za to w portach…patrz punkt drugi.

 

 

 

A bosman tylko zapiął pas…

Wypływamy bez pośpiechu w poniedziałek po południu, choć prawie zostawiając na brzegu Pawła, który nieco spóźnił się z desantowym skokiem. Na szczęście koledzy pomogli, cała załoga na pokładzie. Po drodze jeszcze oglądamy, jak w siną dal odpływa kilka milionów z pieniędzy podatnika w postaci jachtu „I love Poland”…

Wacht jest 4, moja jest czwarta, moim oficerem jest Andrzej, starszym wachty – Krzyś, który umiejętnie rozstawia nas po kątach. To znaczy za sterem i na oku prawym i lewym, reszta ma wtedy wolne i może spędzać czas na pogaduszkach, lub – gdy jest alarm do żagli, na pomocy wachcie drugiej. Co prawda bosman pokrzykuje „już czwarta godzina rejsu a ja nie widzę krwi na pokładzie!”, ale to tam takie…heheszki. Żagle rozłożone a Zbieraj ogłasza „kapitan dziękuje swojej nieustraszonej załodze, że pomogła mu ten pieprzony kuter zmienić w rasowy żaglowiec”. Bujać buja, może nie sztormowo, ale wiadomo, że bałtycka fala jest parszywa nie dlatego, że bardzo wysoka, ale że krótka i przypomina zepsuta windę… Sterówka rzeczywiście rzygliwa, horyzontu nie widać, a przy wzroku skoncentrowanym na przyrządach w żołądku robi się niemiło. W nocy rześko, na przerwę na wachcie do mesy, po ciepłą herbatkę schodzę z przyjemnością, ale nie ma trzaskających mrozów (tej tylnej części ciała mi nie przemroziło). Za to okazuje się, że na Borchardzie można wchodzić wszędzie, co skrzętnie wykorzystują kolejni załoganci chętni do powiszenia trochę na wantach i porobienia klimatycznych foteczek.

 

 

 

Goni nas sztorm, prognozy każą się spodziewać 9-10, kapitan postanawia zacumować w Rønne na Bornholmie, wchodzimy już z mocnym wiatrem za nami. Zimno i pada, ale części załogi nie przeszkadza to w ruszeniu w „miasto”. Reszta woli poczekać na pokładzie na bardziej sprzyjające okoliczności, tym bardziej, że będziemy tu stać, dopóki sztorm nie minie. Zaczyna grać jedna gitara, druga, Adaś wyciąga harmonijki i banjo, Radek sięga po akordeon. Do szant i piosenek żeglarskich świetnie się tańczy, jak się okazuje, choć żeńska część załogi w dużej mniejszości. Tylko przegwizdane ma wachta trapowa, bo mimo iż stoimy w cichym kątku, wiatr nami szarpie i regularnie trzeba sprawdzać cumy.

 

 

 

Śledzie i piesze wędrówki

„Czego ja się boję/Boję się cholera

Tego niedobrego/Niemca Alzheimera

Z Parkinsonem również/Życie nic nie wart

Nim do ust doniosę/wyleję trzy czwarte”

 

 

 

Następnego dnia w Rønne piękna, słoneczna pogoda. Można spacerować nie tylko do najbliższego baru, choć leżąca na pokładzie przetarta, gruba jak przedramię cuma jest dowodem, że w nocy wiatr nie rozpieszczał.  W planach – wycieczka na śledzie, jakieś kilkanaście kilometrów, ale można dojechać autobusem.  Zresztą, umówmy się – kto by nie chciał pochodzić trochę po Bornholmie?

Rønne to podobno największe miasto na wyspie. Największe ale w stylu maleńkie. Śliczne, kolorowe domeczki, w oknach szklane lub porcelanowe bibelociki (w mieście znajduje się też muzeum ceramiki). W centrum piękna latarnia morska, obok niej biały, surowy w stylu kościół Sct. Nikolai kirke zbudowany w XIV wieku na miejsce starszej kaplicy, rozbudowany w XVI oraz odrestaurowany w roku 1915. Ale żeby była jasność, nie zwiedzamy za bardzo. Podczas krótkiego spaceru po centrum zahaczamy o Muzeum Bornholmu z bunkrem na podwórzu i kilkoma obeliskami ale zdecydowanie większe wrażenie robi oldschoolowy motorek z przyczepką zaparkowany na ulicy obok. Potem część decyduje się jechać na słynne na Bornholmie śledzie, inni wybierają zajęcia w podgrupach. Ja nie lubię biegania z grupą, wolę powłóczyć się po uliczkach, odkrywając coraz to nowe zakamarki. Kiedy wreszcie wracam na statek, w mesie słychać jakieś leniwe pobrzękiwanie, ktoś czyta, ktoś coś pisze. Chwila spokoju nie trwa wiecznie, bo za chwile wpada banda ze śledzi – z niespodzianką w postaci żywnościowej paczuszki dla mnie, niesionej kilkanaście kilometrów. Jestem wzruszona, na moją wachteczkę można liczyć.

 

 

 

Tymczasem wachta kambuzowa w postaci śląskich chłopów osiąga szczyty wyrafinowania, przygotowując kolację w hawajskich naszyjnikach z kwiatów. Wieczór rozpędza się szybko, w myśl drugiej zasady Zbieraja. Wyciągane są rozmaite naleweczki, wszystkiemu towarzyszy muzyka, śpiew i tańce, kukowi i mechanikowi oczy się robią coraz większe, nawet bosman dał się wyciągnąć na tany. I wtedy, gdzieś w środku nocy, niepostrzeżenie do gitary porzuconej już przez wszystkich zmęczonych grajków dorwał się Boguś, najcichszy chyba ze śląskiej gromadki. I spokojnym, głębokim głosem, trochę zapominając słowa i przerwami robiąc nastrój, zaśpiewał „Czego ja się boję” – piosenkę „Męski strach” Pawła Wójcika. I zapanowała magia.

Bogusiowi tej chwili nie zapomnimy do końca rejsu. Od tej pory co noc będziemy go męczyć „Boguś, zaśpiewaj!”, ganiając za biednym chłopakiem z gitarą i próbując uwiecznić tę chwilę magii na filmie.

 

 

 

W poszukiwaniu ładnej pogody

„Czego ja się boję/pytam patrząc w lustro

Chyba tylko tego/że się zrobi pusto

Córki pójdą w świat/Iśka na zakupy

I zostanę sam/i będzie do dupy”

 

 

 

Wiatr przestał wiać, w planach Christiansø. Po śniadaniu, nienerwowo wychodzimy z portu, patrząc z podziwem na potężny katamaran, mknący po morzu z kłębami piany za rufą (jednostka zresztą nieładna, wygląda jak wielkie żelazko na parę). Oficerowie dopieszczają składanie i rozkładanie żagli, Adaś stosuje nowatorską metodę nadzoru leżąc na ławce na śródokręciu. A załoga? Część odsypia balety, inni robią słitfocie znowu włażąc na wanty czy bukszpryt. Pogoda słoneczna, choć im bliżej Christiansø tym gorsza. Wiadomo, że przy wyspie staniemy na kotwicy a zainteresowani mają popłynąć pontonem na zwiedzanie, z tym że liczba chętnych na ten rodzaj rozrywki z chwili na chwilę topnieje. Może dlatego, że niebo zasnuło się chmurami, coś tam mży, nawet zaczyna zacinać w poprzek. Więc kiedy dopływamy i Darek pyta, kto chce wsiadać na ponton, odpowiadają mu spłoszone spojrzenia. Ale nie ma przymusu, spotkaliśmy się tu dla przyjemności, po naradzie Darka z kapitanem następuje zmiana planów. Wracamy na Bornholm, zacumujemy w Nexø. Jedni oddychają z ulgą, inni wykorzystują chwilę odpoczynku przed kolejną portową prywatką. Jakieś urodziny czy coś… Kasia nieustannie prowadzi z ciekawskimi rozmowy o żaglowcach, robią z Adasiem szkolenie z  zachowania w niebezpiecznych sytuacjach, potem wszyscy się rozchodzą w oczekiwaniu na port. Gdzieś tam pogrywają harmonijki, Adaś brzdąka na banjo, Radek już się łapie za akordeon. Do portu wchodzimy już po ciemku, ale bardzo sprawnie. Cumowanie i klar płynnie przechodzą w następne urodzinowe party. Na ścianach mesy zawisną baloniki z napisem Happy Birthday, Leszek znowu na widok mesy się łapie za głowę. Tym bardziej, że jubilat go wcześniej demotywował, domagając się ostrego sosu do kiełbasek. Kuk rzucając mięsem przygotował jakiś straszliwy zajzajer, po spróbowaniu którego oczy mu wyszły na wierzch. Przemuś jednak łyka specyfik łyżkami, a zdumiony i obrażony Leszek już do końca będzie mamrotać pod nosem, że niektórzy to nie są normalni.

Następnego dnia, kiedy wychodzę na swoją wachtę trapową widzę minę Leszka – no cóż, ewidentnie wczorajsza impreza płynnie przeszła w imprezę dzisiejszą.  Mamrotanie robi się jakby bardziej rozpaczliwe.

 

 

 

Nexø to największy port rybacki na wyspie. Nie bardzo mamy siły na zwiedzanie, pojedyncze jednostki snują się po tutejszych zaułkach, zaglądając na śliczny miejscowy cmentarz czy do świątyń konsumpcjonizmu zwanych marketami. Na pokładzie nasz oficer pokazuje mi, jak należy sprawnie obrać kilka worków ziemniaków, przecież nie będę wchodzić w oficerskie kompetencje ;-) Adaś dla chętnych prowadzi kurs nawigacji, rozkłada mapy, ołówki, przyrządy. Inni z kolei oglądają tratwy i zakamarki Borchardta. Gdzieś tam nam się wkrada smuteczek, że za chwilę właściwie koniec naszej taneczno-muzycznej imprezy, ale radę na to znajduje Darek. Po naradzie z kapitanem oznajmia, że zostaniemy tu dłużej, wypłyniemy nad ranem (bo wiać i tak nam będzie w pysk, więc trzeba będzie na silniku). Nastroje się ocieplają z pierwszą skoczną nuta i zapachem kolejnej naleweczki, tylko Adaś płacze, że znowu w powietrzu będą unosić się procenty. Ale umówmy się, nie spotkaliśmy się tu dla przyjemności ;-) Zabawa znowu prawie do rana, kapitan i załoga stała już wyluzowani na maxa, słuchamy coraz pikantniejszych historyjek z żeglarskiego światka.

Niektórzy łapią jakąś godzinę snu przed wypłynięciem z pierwszymi promieniami wschodzącego słońca.

 

 

 

Polska w deszczu

„Czego ja się boję/Chyba tych słów głównie

Że koniec z paleniem/z alkoholem również

Ze konował jakiś/ brzydko się zachowa       

I przykaże żonie/żeby mnie pilnować”

 

 

 

Powrót do Polski to już cisza i spokój. Ci, którzy jeszcze nie zdążyli, wdrapują się na wanty i bukszpryt. Inni wpisują się do pamiętniczka kuka. Spora grupa pomaga Piotrkowi w czyszczeniu mosiądzy, jeszcze inni trenują umiejętności nawigacyjne. Wchodzimy już w środku nocy, błyskawicznym manewrem między wchodzącymi a wychodzącymi promami. I już właściwie chyba trzeba by kłaść się spać, wszyscy zmęczeni, ale przecież…są gitary, tak? I znowu trzeba wyciągnąć banjo i harmonijki i te różne brzęczące rzeczy i można znowu pośpiewać. Udaje nam się zaszantażować Bogusia.

Szkoda się rozstawać, zresztą jakoś nam to nie idzie. Niby sprzątamy kajuty, oddajemy szelki, załoga próbuje udawać, że nas popędza, ale im chyba też jest przykro żegnać się z tą bandą wariatów. Ściskamy się długo. Umawiamy na rychłe spotkanie za tydzień, i jeszcze za dwa, i w kwietniu na Zawiszy, załoga stała jeszcze tańczy nam pożegnalny taniec na burcie, wsiadamy w auta, klaksony…

Do zobaczenia.

 

 

 

Za rejs dziękuję Darkowi Majewskiemu, organizatorowi.

Wielkie dzięki za wszystko dla Leszka – kuka, mechanika Romka i bosmana Piotra.

Dla naszych oficerów – Ingi, Kasi, Adama i Andrzeja.

I kapitana Janusza Zbierajewskiego, za nieustannie dobry humor i fachowość.

Reszcie załogi – za towarzystwo :-)

*w tekście wykorzystano fragment piosenki „Męski strach” Pawła Wójcika. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś będę mieć okazję usłyszeć w wykonaniu Bogusia.